"Stalowe tęczówki"
Tej nocy Tania nie spała. Wtulona w kołdrę, głowa oparta o ścianę, czekała na matkę, a ja razem z nią. Wzywałam Zeusa. Ów zaś raczył kopnąć księżyc tak dosadnie, że została po nim mała pergaminowa łódeczka na płachcie pełnej srebrnych świetlików. Noc więc była kryształowa, ale i dziwnie cicha i pełna trwogi. Tania czekała.:
Wiedziałam to i owo o matce Tani. Wiedziałam, że jest adeptką niejakiego odłamku kościoła, który to wielbił imię Boga, gwarantował koniec świata i dawał zapewnienie w życie wieczne. Zaś za najmniejsze przewinienie ze strony zainteresowanego groził ostracyzm. To mi podano w pigułce.
Tania też do owego kościoła należała, trzymana tam siłą przez matkę – despotkę, ale tak naprawdę chciała się z niego wyrwać jak najprędzej. Robiła więc wszystko, żeby zbór zadecydował za nią, że już do nich nie należy: kilkakrotnie usiłowała popełnić samobójstwo, spotykała się z chłopakami ze «świata», z jednym miała romans, ale za każdym razem matka wściekle jej broniła mówiąc, że Tania jest chora psychicznie. Właśnie po jednym takim występku trafiła do naszego szpitala. Bezbronna, zatrwożona, cicha Tania, która w tym momencie nic nie miała z Zuzy – jakże było mi jej żal…Zwinięta w kłębek w swoim czerwonym szlafroku ze smokiem «mejd in czajna» wydawała się zagubionym dzieckiem, a ja miałam ochotę ją utulić, choć prawdopodobnie by mnie odepchnęła.
Tania bowiem nie pozwala się dotykać, była przesadnie schludna i miała manię czystości. Myła się ryżową gąbką, aż do krwi stojąc pół godziny pod prysznicem, zmieniała ubrania po pojawieniu się każdej małej plamki, a w nocy szorowała te ubrania w umywalce i suszyła wszędzie, gdzie się dało.
Nijak nie można było się z nią dogadać, gdyż jej świat wirował, a ona sama mówiła, że ma głowę w słoiku, że nic do niej nie dociera, bo jej mózg tętnił własnym życiem, kurczył się i rozkurczał na tyle, na ile pozwalał mu słoik, zaś wszystko to, co widziała było zniekształcone i rozmazane na tyle, by przyprawić człowieka o zawał. Pod czaszką zaś powstawał szum i tępe dźwięki uwięzionej w słoiku głowy. Cierpiała, to było pewne.
Dlatego tej nocy, kiedy siedziała osowiała na łóżku, ze swoją czarną Biblią w rękach, nie mówiłam za wiele – obserwowałam niebo i starałam się na nią nie patrzeć. Aż w końcu walnęła Biblią o ścianę.
Wykrzyczała mi szeptem, że mogłabym choć raz w życiu uważać, a jeśli nie mogę uważać to chociaż udawać, że to co robi mnie interesuje. Zdębialam. O co jej chodziło? Ze złością wskazała na Biblię. Że powinnam to uszanować. Że ona się stara. Że ma dobrą nowinę mi do przekazania, a ja? Ja sobie siedzę i gapię się na ten głupi księżyc zamiast jej zapytać, posłuchać. Zdębiałam po raz drugi. Przecież kilka chwil temu mówiła mi o matce i o tym, że nie chce być już w tej organizacji kościelnej… ale ona tylko potrząsnęła glową i wskazując na mnie palcem rzekła, że nie będę zbawiona. No chyba, że zacznę studiować z nią Biblię. Spojrzałam na nią jeszcze raz. Miała oczy koloru stalowej belki, zimne, szare, z maleńką czarną kropeczką.
Otworzyła Biblię na stronie Psalmów i zaczęła mi czytać, gestykulując przy tym zamaszyście. A ja czułam, że z Mady znów zaczynam stawać się moim alter-ego, biblijnym Adamem, który pulsował w każdym zakątku mojego ciała. Słuchałam potoku jej słów.
Dodaj komentarz